Dzis okolo 4 rano czasu lokalnego, dwie dziewczyny, samozwancze podrozniczki, moze bardziej turystki, laduja w Delhi, bez planu, bez przewodnika, jak sie pozniej okazuje rowniez bez bagazu ( o dzieki, Ci Aeroflocie!), ale z wielka checia odkrycia tego egzotycznego zakatka swiata. Jest zbyt wczesnie by dostac sie do miasta wiec ucinamy sobie krotka drzemke, ku uciesze Hindusow , ktorzy przypatruja sie z zainteresowaniem dwom nalesnikom rozlozonym na podlodze. Gdy decydujemy sie opuscic lotnisko ( w Indiach w hali lotniska moga znajdowac sie jedynie osoby z biletem, wiec gdy wychodzisz nie ma juz powrotu) zaczyna switac, zapominamy o zmeczeniu i pedzimy przed siebie by jak najszybciej znalezc sie blizej prawdziwych Indii. Tutejsze powietrze, pierwszy oddech, jest duszno, ale jeszcze nie upalnie. Wschodzi slonce, a zewszad slychac klaksony aut i motorow.,, Jak tu glosno''- to pierwsza mysl, ktora nasuwa mi sie po wyjsciu na ulice.
Zmierzamy na PaharGanj, cieszaca sie zla slawa dzielnice wypelniona tanimi guesthousami. Zatrzymuje sie tu bardzo duzo obcokrajowcow, niektorzy z nich na znacznie dluzej niz przypuszczali, zauroczeni atmosfera i egzotyka Indii. Wychodzimy ze stacji metra, wynurzamy sie na powierzchnie, jestesmy coraz blizej i blizej, slychac juz gwar uliczny i ciagle trabienie, ja z podekscytowania powtarzam bez przerwy ,,Kaska, ale jajca, Indie!Jestemy w Indiach!'' i nagle naszym oczom ukazuje sie obraz tak chaotyczny, ze zatrzymujemy sie nagle a ja milkne w pol slowa. Ulice przepelnione zielono-zoltym kolorem tuk tukow, ludzie spiacy na chodnikach,przybrudzona biel koszul Hindusow namawiajacych nas do kupienia kazdej mozliwej rzeczy, ktora mozna sprzedac.Jestesmy przytloczone. Doslownie.Przygniecione setkami spojrzen, pojazdow, zaczepek, narastajacym halasem i tlumem. A wiec to jest New Delhi? Miejsce, do ktorego przybywasz a chwile pozniej masz ochote uciekac?
Poszukiwanie noclegu zajmuje nam wiecej czasu niz przypuszczalysmy. Wystraszone ciaglymi zaczepkami docieramy na miejsce, do malego Kuldeep Guesthouse'u gdzie wita nas hinduski rastaman o imieniu Sunny. Sunny jest fajnym gosciem, moze troche nadgorliwym ale jak sie okazuje,kazdy w Indiach stara sie ulozyc za Ciebie plan pobytu, czestuje nas woda (upal, upal!!!!!!!)zyskuje nasza sympatie od razu.
Nie, to nie byla milosc od pierwszego wejrzenia. Smiem watpic, czy w tamtym momencie to w ogole bylo jakies uczucie. Jest nam zle, nieswojo, ulubionym miejscem okazuje sie zacisze hostelowego pokoju.Jestesmy tak przerazone, ze zastanawiamy sie jak wymknac sie niepostrzezenie z tego egzotycznego piekla, wsiasc w pociag, samolot, prom kosmiczny i odleciec jak najdalej.
Wizyta w Red Fort kumuluje nasze obawy. Wszystko dookola wydaje sie zbyt glosne, zbyt agresywne. To najwieksze wyzwanie z naszych dotychczasowych podrozy.
Tej nocy postanawiamy spac przy zapalonym swietle. Choc wiemy, ze nawet chmara insektow nie powstrzyma nas od tego by zasnac jak dzieciaki. Jestesmy wykonczone. Ukladamy sie do snu, uff jeden dzien mniej naszej przygody w Indiach.
Troche praktycznych informacji:
guesthouse- 2 euro/osoba
wejscie do Red Fort- 250 rupii indyjskich ( po raz pierwszy zauwazamy zabawna rzecz, w Indiach ustanowione sa osobne ceny dla obcokrajowcow, tu np. koszt biletu dla Hindusow- 10 rupii!)